Sztuka powieści. Wywiady z pisarzami z "The Paris Review"

Sztuka powieści. Wywiady z pisarzami z "The Paris Review"

Tak. To jest kicz. "Les deux marins" Pierre & Gilles, 1993 r.
Ten rok minął mi pod znakiem literatury non-fiction. Zupełnie nie rozumiem dlaczego, bo przecież uwielbiam beletrystykę, a zwłaszcza monumentalne powieści (przepiękne „Księgi Jakubowe”). Mile zaskoczyła mnie w tym roku klasyka (ach, ten „Frankenstein”) czy zeszłoroczna debiutantka (Weronika Murek). A mimo to, gdy mam wymienić książki, które zrobiły na mnie największe wrażenie w pierwszym odruchu wymieniam „Żeby nie było śladów” czy „Ciemność”. Do tej dwójki dołączyła ostatnio „Sztuka powieści”, antologia wywiadów, których nie mogę się nachwalić. Z niecierpliwością czekam na wiosenne wydanie rozmów z pisarkami. 

Dlaczego warto sięgnąć po tę książkę? Bo jej lektura jest fantastyczną przygodą, interesującą wycieczką, gdzie co chwilę napotykamy miłe niespodzianki. Nie ma znaczenia czy znacie twórczość wszystkich odpytanych pisarzy. Owszem, wywiady są często ciekawym uzupełnieniem tego, co wiemy o dziełach autorów. Są jednak tak dobrze przeprowadzone, z tak wyczerpującymi pytaniami, że czasem nie trzeba nic więcej. Ja sama czytałam tę książkę nie po kolei. Zaczęłam od tych, których znam i lubię (od Michela przez Javiera po Ernesta) a potem z przyjemnością odkrywałam, co myślą pozostali. 

O czym dziennikarze „The Paris Review” rozmawiali z mistrzami pióra? Przede wszystkim o pisaniu. Ale nie tylko. Można w tej książce znaleźć ciekawostki biograficzne (Marias jest królem), odważne stwierdzenia (Michel o prostytucji, a jakże), gdzie i jak niektórzy piszą albo bardziej intrygujące wywody o zażywaniu kwasu czy zaangażowaniu politycznym. Chyba najbardziej fascynujące są dialogi, w jakie układają się wypowiedzi pisarzy. Niektóre są prowadzone wprost: Iksiński nie zgadza się z podejściem Kowalskiego; większość jest jednak bardziej subtelna: np. dysksusja czy to autor planuje szczegółowo fabułę, czy bohaterowie decydują o dalszym ciągu. Świetne są też postaci innych wielkich twórców, którzy funkcjonują jako punkt odniesienia i przewijają się przez wiele wywiadów. Takim bohaterem jest na przykład Faulkner.

Właściwie ta książka mogłaby mieć tytuł „Sztuka wywiadu”. Nie dość, że dostajemy krótkie wstępy albo przedstawiające miejsce, gdzie odbywała się rozmowa, albo krótką charakterystykę pisarza, jego zachowania czy dziwnych nawyków, to jeszcze pytania są naprawdę interesujące. To próbka dziennikarstwa z prawdziwego zdarzenia, bez głupich i banalnych pytań. Chciałoby się westchnąć, że takich wywiadów dziś prawie już nie ma. W dodatku, świetnie zachowany jest indywidualny styl każdego z rozmówcy. Wierzcie mi, nie ma dwóch takich samych wywiadów. 

Ogromny ukłon należy się też polskiemu wydawcy i tłumaczom. Przypisy to po prostu długa lista inspiracji bądź jak kto woli przyszłych lektur ze szczegółami: polski tytuł, rok wydania, etc. Ponadto, gdy w wywiadzie pojawia się książka, która ma dopiero powstać, czytelnik dowie się z nich, czy się tak stało i kiedy. Niby nic wielkiego, ale czuć, że wydawca poważnie traktuje odbiorcę.

Wiecie, że kiedy brałam „Sztukę powieści” do ręki byłam wobec niej sceptyczna? Zastanawiałam się, czy to nie jest pójście na łatwiznę, po prostu przetłumaczyć coś, co zrobili inni. Ależ ja się myliłam. Ta książka jest po prostu doskonała pod każdym względem. Bierzcie i czytajcie!

Sztuka powieści. Antologia wywiadów I z "The Paris Review", autor zbiorowy, tłum. Dobromiła Jankowska, Adam Pluszka, Książkowe Klimaty, Wrocław 2016.

Źródło zdjęcia: pinterest.com

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 50

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 50

Bez zbędnych wstępów zapraszam na prasówkę. To już tydzień 50-ty!
  • Austriacki fotograf Alfred Seiland przygotował przepiękny album ze zdjęciami tego, co zostało po wielkim imperium romańskim. W pewnym sensie jest to niesamowicie przygnębiające wydawnictwo. Uświadamia bowiem, że niektóre z piękności, które Seiland uwieczniał od 2006 roku, przestały istnieć. Zwłaszcza te z obszaru Bliskiego Wschodu. 
  • A jeżeli mieszkacie w Londynie albo wybieracie się tam w najbliższym czasie, koniecznie zajrzyjcie na wystawę o Muminkach

Zdjęcie tygodnia biblioteka w Birmingham, Wielka Brytania. 
Źródło: www.assaynews.co.uk



Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 49

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 49

Tym razem prasówka bez opóźnień. Dziękuję Wam za wyrozumiałość i życzę przyjemnej lektury!

  • Czekałam na to zestawienie. Najlepsze okładki 2016 roku według The New York Times'a. Macie swoją faworytkę?
  • Uwielbiam czytać o sztuce i jestem ciekawa, co tym razem wymyślił David Hockney
  • Na koniec nieksiążkowo. Jest grudzień i przed nami jeszcze 2 tygodnie tortur kiczowatą scenerią i banalną muzyką, wszędzie taką samą. A może przesadzam i nie jest tak źle? Na The Guardian znajdziecie artystyczną interpretację tego, jak może wyglądać świąteczny teledysk. 

Biblioteka Publiczna Connemara, Chennai, India. 
Źródło: pinterest.com



O męskim czytaniu czyli pozostańmy w kontakcie!

O męskim czytaniu czyli pozostańmy w kontakcie!

W listopadzie bloga dopadł zastój. A właściwie mnie pochłonęło pozablogowe życie. Jak już wspominałam na Facebooku czy na Instagramie nie piszę, ale czytam. Z tego nie zrezygnowałam i w nawale zajęć zawsze pilnuję, by mieć na to czas. Zanim rzucę się więc do nadrabiania recenzji, na rozgrzewkę napisałam kilka słów podsumowania Męskiego czytania

Męski reportaż okazał się bardzo ciekawą choć niepokojącą lekturą. O książkach Springera „Źle urodzone” i „13 pięter” napiszę obszerniej, więc tutaj zasygnalizuję jedynie kilka kwestii. Książki zestawiłam ze sobą dość przypadkowo, jedną miałam od lat na półce, o drugą planowałam awanturować się w Nowym Teatrze. Tymczasem okazało się, że uzupełniają się w ciekawy sposób. „Źle urodzone” traktuje o architekturze lat komunistycznych, okresie, którego wyraźnie brakuje w „13 piętrach”. Moje zachwyty i narzekania będziecie mogli przeczytać już wkrótce. 

Męskie nagrody czyli „Skoruń” Macieja Płazy to książka, o której nie wiem, co napisać. Przyznaję, że nawet kilka tygodni po lekturze wciąż wprawia mnie w zakłopotanie. Z jednej strony czytało mi się ją bardzo dobrze i uważam, że to jedna z ciekawszych pozycji ostatnio modnego nurtu wiejskiego czy jak też to nazywają krytycy. Napisana świetnym językiem, z pięknymi opisami, z których najbardziej urzekły mnie te o jabłkach, przedstawiająca dojrzewanie na wsi bez ubarwień i zbędnego sentymentalizmu. W czym tkwi problem? Zupełnie o tej książce nie pamiętam. Gdy spontanicznie zastanawiam się nad lekturami z ostatnich kilku miesięcy, nie pamiętam o „Skoruniu”. I nie umiem wytłumaczyć dlaczego. 

Męska klasyka była prawdziwą ucztą. „Pani Bovary” to świetna powieść i ku mojemu zaskoczeniu najbardziej spodobały mi się w niej fantastyczne sceny, nie zaś główna bohaterka. Nabokov, którego wykład o dziele Flauberta czytałam na deser, mówi o nich kontrapunktowe. Mnie, podobnie jak Pyzie, kojarzą się one z techniką filmową. Do moich ulubionych należą rozmowa Emmy z księdzem i genialna scena festynu rolnego. Jeżeli nie czytaliście jeszcze „Pani Bovary”, gorąco polecam. Tym bardziej, że główna bohaterka jest ciekawą postacią, a w tle przewijają się nie mniej interesujący drugo- i trzecioplanowi bohaterowie. Zajrzyjcie też do „Wykładów o literaturze” Nabokova. Bardzo mi pasuje poczucie humoru i zgryźliwa spostrzegawczość tego rosyjskiego pisarza. Nie we wszystkim się z nim zgadzam, ale parę z jego obserwacji nt. prozy Flauberta naprawdę mnie zaciekawiło. Tym samym nie mogę się już doczekać kolejnych lektur w ramach Nabokoviady

Z męskich nowości udało mi się w listopadzie sięgnąć po „Sztukę powieści”. To książka, która zachwyciła mnie najbardziej i o której z pewnością napiszę ciut więcej. Nie za dużo, nie spodziewajcie się długiej recenzji. Nie chcę Wam ani za dużo zdradzać, ani streszczać, a przede wszystkim odbierać niesamowitej przyjemności buszowania po jej stronach.

Zatem „pozostańmy w kontakcie”! 


Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 47 i 48

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 47 i 48

Ostatnio prasówki pojawiają się w paczkach. Dzisiaj newsy z ostatnich dwóch tygodni. Miłego czytania!
  • W The New York Times o graficznym non-fiction, komiksie, który został wyróżniony John Lewis's National Award. Ważny temat w ciekawej formie.
  • Jeżeli używacie Spotify, to podrzucam Wam listę piosenek o sztuce przygotowaną przez Tate Gallery. 
  • A jako bonus (w końcu zaraz Mikołajki) znowu bingo, tym razem w duchu Gilmore Girls

Biblioteka Kanazawa Umimirai, Japonia.
Źródło: flickr.com



Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 44-46

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 44-46

Po długiej przerwie długa prasówka. Mam nadzieję, że macie dużo kawy. :)
  • Na początek coś specjalnego i niezwykłego: Patti Smith czyta "De Profundis" Oscara Wilde'a w więzieniu, w którym odbywał wyrok. Mocne i poruszające słowa. 
  • Atmosfera wokół Nagrody Nobla dla Boba Dylana nie opada. Podobno w Szwecji liczą, że laureat przyjedzie tam wiosną przyszłego roku.  
  • The Guardian przedstawia nam fragmenty kandydatów do prestiżowej nagrody Bad Sex award. Oj, jest tam zło, naprawdę. 
  • Dawno nie sprawdzaliśmy, jak idzie budowa "Das Hochhaus" a w międzyczasie przybyło sporo pięter. Młodszym stażem czytelnikom bloga wyjaśniam, że jest to projekt niemieckiej artystki, rysowniczki i autorki Kathariny Greve. Blok ma mieć 102 pięter i przedstawia życie jego mieszkańców w tym samym momencie. Koniec budowy planowany jest na 5 września 2017 r. 
  • Paypal zbadał zachowanie swoich klientów z 10 krajów, w tym Polski. Sporo miejsca poświęcono zwyczajom kupowania ebooków. I tak oto okazuje się, że tylko Francuzi potrzebują więcej czasu niż Polacy, by zdecydować się na zakup elektronicznej książki. Albo też, że specjalne czytniki to nie jest najpopularniejszy nośnik, na którym nasi rodacy czytają ebooki. 
  • The New York Times rozmawia z Zadie Smith o książkach. 
  • Deborah Levy, której "Hot milk" znalazło się na krótkiej liście nominowanych do tegorocznego Bookera, pisze o pamiętnikach Mariny Abramović. Powiedzcie, że dostaniemy polskie tłumaczenie tej książki, proszę. 
  • O tym, że czytanie dobrze wpływa na empatię mówi się od dawna. Podobno słuchanie ma tym bardziej pozytywny wpływ. Czy to jest jakieś wielkie odkrycie?
  • O efekcie Bolaño czyli o tłumaczeniach literatury latynoamerykańskiej na angielski możecie poczytać w Literary Hub. 

Zdjęcie tygodnia Biblioteka Publiczna w Ørestad, Dania. 
Źródło: http://www.lammhultsbiblioteksdesign.com
Męskie czytanie

Męskie czytanie

Marzec był na blogu babskim miesiącem i dla zachowania równowagi listopad będzie męskim czyli zapuszczam niekoniecznie papierowe wąsy. W ramach mini akcji będę czytać książki autorstwa panów, przede wszystkim, bo postanowiłam zrobić jednak wyjątek dla Ursuli Le Guin i jej „Sześciu światów Hain”. Większość z moich lektur wpisuje się w wyzwania i awantury na innych blogach. Przeczytajcie dokładnie jakie!
I pamiętajcie, że w krajach anglosaskich Movember to nic innego jak miesiąc, w którym należy pamiętać, że o zdrowie trzeba dbać bez względu na płeć.

Męski reportaż

Na pierwszy ogień idzie polska gwiazda reportażu Filip Springer. Jego „Źle urodzone. Reportaże o architekturze PRL-u” zbierały kurz od kilku lat, a zaraz po nich sięgnę po „13 pięter”. Tak przygotowana mogę iść się awanturować na spotkanie prowadzone przez Sylwię Chutnik (kolejne 17-go listopada w Nowym Teatrze w Warszawie).

Męskie nagrody

Kolejną pozycją, która czeka na swoją kolejkę już od jakiegoś czasu, jest „Skoruń” Mikołaja Płazy finalista tegorocznej Nike, zdobywca Nagrody Kościelskich i Nagrody Literackiej Gdynia. Trzeba sprawdzić o co tyle krzyku.

Męska klasyka

Założenie bloga zmobilizowało mnie do czytania klasyki, książek, które zawsze miałam na liście a które przegrywały z nowościami, lenistwem albo... tak, jakimś serialem. Dodatkową przyjemnością z czytania klasyki są dyskusje, jakie można prowadzić z innymi. W listopadzie dołączam więc do Nabokoviady Nai i Pyzy i czytam „Panią Bovary” Flauberta. 

Podwójny autoportret, Egon Schiele, 1915 r.
Źródło: dailyartfixx.com

Męskie nowości

Nie jestem mistrzem szybkiego czytania, więc nie wiem czy starczy mi czasu w listopadzie na dodatkowe lektury. Mam nadzieję, że tak, bo mam w planach kilka nowości. Przede wszystkim zakupioną na Targach Książki w Krakowie „Sztukę powieści” wywiady ze znanymi pisarzami, które oryginalnie ukazały się w "The Paris Review". Jest Nabokov, i Houellebecq, i Marias. Czyż nie brzmi to wspaniale?
Z niecierpliwością czekam też na „Depesze” Michaela Herr’a ukazujące się w Karakterze. Jest to bezdyskusyjnie klasyka światowego reportażu opisująca potworności wojny w Wietnamie. Dobrze że w końcu będzie można przeczytać ją po polsku.
Pod koniec listopada niezawodne Czarne wyda „Dom, którego nie było” Łukasza Krzyżanowskiego. Autor opisuje historię stosunków polsko-żydowskich w Radomiu. Skupia się przy tym przede wszystkim na losach Żydów, którzy wrócili do miasta po wojnie i zamiast spodziewanej wolności zastali wrogość, agresję i przemoc.
 
A jakie są Wasze plany?

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 43

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 43

W Krakowie trwa tygodniowe literackie szaleństwo. Niezwykle inspirujące, ale dla tych, którzy nie lubią tłumów czasem i męczące. A co jeszcze ciekawego pojawiło się w tym tygodniu w okolicy książek?
  • Etgar Keret przedstawia Stany Zjednoczone pod rządami Donalda Trumpa. Dystopia czy już rzeczywistość?
  • Kolejna odsłona w dyskusji o Szekspirze: czy Marlowe mu pomagał, czy nie? I czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
  • Osobista biblioteka Philipa Rotha trafi ... do biblioteki. Zbiory pisarza zostaną zgromadzone w pomieszczeniu specjalnie do tego zaprojektowanym.
  • We Frankfurcie skończyły się targi książki, ogłoszono więc czym prędzej, że za rok honorowym gościem będzie Francja

Zdjęcie tygodnia: Biblioteka Publiczna w Sztokholmie.
Źródło: dressingtheair.com



Beksińscy. Portret podwójny, Magdalena Grzebałkowska

Beksińscy. Portret podwójny, Magdalena Grzebałkowska

Beksiński jest tak charakterystycznym artystą, że nie mogłam tego wpisu zilustrować dziełami kogoś innego, "Strefa II", lata 50-te.
Na ostatnim spotkaniu z cyklu „Czytaj nie czekaj. Awantury o książki” Sylwia Chutnik nawiązując do sposobu w jaki powstawała „Lalka” Bolesława Prusa (cotygodniowe odcinki publikowane w gazecie) powiedziała, że osoby zmuszone do regularnego pisania tekstów często noszą je ze sobą i do końca nie mogą być pewne, gdzie je zaprowadzą. Okazuje się, że ma to zastosowanie do osób zdecydowanie mniej utalentowanych niż Sylwia Chutnik i Bolesław Prus. Po przeczytaniu książki Magdaleny Grzebałkowskiej „Beksińscy. Portret podwójny” nie chciałam pisać recenzji. Co zatem czytacie w tej chwili? Tekst, który powstał jakby sam, przy kuchennym stole, na basenie a ostatnie zdanie wypłynęło w jacuzzi. 

Magdalena Grzebałkowska wykonała tytaniczną pracę przy pisaniu tej książki. Gdy patrzę na przypisy, nie mogę wyjść z podziwu nad tym, ile czasu musiała spędzić czytając korespondencję Beksińskich, ile energii musiała włożyć w spotkania z osobami, które ich znały, ile siły i delikatności użyć, by przekonać do rozmowy i udostępnienia materiałów. A przecież nie są to tylko listy, które obaj, Zdzisław i Tomasz, pisali są to też listy Zofii, pamiętnik foniczny i wideo całej rodziny. Są to także programy telewizyjne i radiowe, wywiady udzielone mediom, audycje radiowe młodszego Beksińskiego. Grzebałkowska musiała to wszystko przeczytać, przesłuchać i obejrzeć, przeanalizować i złożyć tak, by przekazać czytelnikowi spójną historię. Zresztą trochę wbrew tytułowi nie jest to tylko portret panów Beksińskich. Choć bez wątpienia grają oni pierwsze skrzypce, książka byłaby niepełna bez Zofii (żony i matki) oraz babć, zwłaszcza babci Beksińskiej. Mogłoby się wydawać, że dzięki swoistemu ekshibicjonizmowi Zdzisława (nawet znajomi narzekali jak długie listy potrafił pisać), kompulsywnej konieczności opisywania najzwyklejszych szczegółów codziennego życia, Magdalena Grzebałkowska miała ułatwione zadanie. Nic bardziej mylnego. Bo z natłoku informacji co Beksińscy jedli, gdzie pojechali i z kim rozmawiali, musiała wyłuskać rzeczy istotne i warte przekazania czytelnikowi. O tym, jak trudno pracuje się reporterowi w takich warunkach i jak przytłaczająca może być ilość informacji pisał też Cezary Łazarewicz w książce o sprawie Grzegorza Przemyka

 Nie jestem fanką malarstwa Beksińskiego, zdecydowanie bardziej przemawiają do mnie jego fotografie, "Kompozycja", lata 50-te.
Tym większy podziw wzbudza obiektywność z jaką autorka podeszła do rodziny Beksińskich. Nie ma w tej książce taniej psychologii czy nachalnych prób tłumaczenia zawiłych stosunków rodzinnych i samobójczej śmierci Tomka. Owszem, są drobne wskazówki, lekko zarysowane hipotezy, ale tak delikatne i wycofane, że pozostawiają czytelnikowi dużą swobodę interpretacji (a te potrafią być przeróżne). Przede wszystkim jednak świadczą o ogromnym szacunku i wyczuciu autorki. Opinia publiczna wydała swego czasu wyrok na rodzinę Beksińskich, tymczasem Magdalena Grzebałkowska napisała książkę, którą udowadnia jak niesprawiedliwy mógł być to osąd. 

„Beksińscy” to nie tylko opis skomplikowanych relacji międzyludzkich, lęków i obsesji, zmagań z rzeczywistością, do której nijak się nie przystaje.  To także fantastyczny opis procesu twórczego Zdzisława Beksińskiego, jego  inspiracji i stosunku do dzieł. Nie jest niczym wyjątkowym, że publiczny odbiór obrazów artysty drastycznie rozmija się z jego indywidualnym podejściem czy intencjami. Magdalena Grzebałkowska świetnie to przedstawia. Dodatkowo podkreśla jakim błędem jest nadawanie samemu twórcy cech jego dzieł. Bo jak ktoś, kto maluje tak ponure obrazy, może po prostu jeść banalną pizzę czy kurczaka z KFC? Niezwykle ciekawe jest też oddanie realiów czasów, w jakich przyszło żyć Beksińskim: PRLowskiej prowincji jaką był Sanok, możliwości jakie dawało życie w stolicy czy zmianom jakie przyszły wraz z przełomem politycznym. Można też prześledzić dokładnie, jak nudne i mało twórcze potrafi być życie artysty, ile czasu potrzeba na organizowanie i administrowanie, rozmowy, korespondencję, jak ważne są znajomości na rynku sztuki. Podobnie zresztą świetnie przedstawiony jest mechanizm funkcjonowania polskich mediów, zwłaszcza ten z końca XX wieku.

Muszę przyznać, że parę razy zgubiłam się w natłoku informacji. Czasem autorka wspomina o jakimś wydarzeniu dużo wcześniej, a gdy nadchodzi jego właściwy czas nie powtarza ważnych szczegółów, a czytelnik o słabszej pamięci skazany jest na wertowanie kilkuset stron w poszukiwaniu odpowiedniego fragmentu. Podobnie zagubiona czułam się jeżeli chodzi o obrazy. Chociaż książka zawiera liczne reprodukcje wydawało mi się, że nie ma tam wszystkich ważnych opisywanych w tekście dzieł. Szkoda, ale na całe szczęście są to jedynie drobnostki, które nie psują ogólnego wrażenia. 

Jedna rzecz długo nie dawała mi spokoju: jak oceniać książkę, która w większości składa się z cytatów? Oczywiście, że porządne biografie czy reportaże opierają się na wielu źródłach, ale Grzebałkowska zdecydowała się na umieszczenie dokładnych cytatów z listów Beksińskich czy wypowiedzi swoich rozmówców. Czym więc jest ta książka? Rodzajem wielkiego literackiego patchworku? Gigantycznym copy paste’m? Rozmyślałam o tym w domu na głos, na co zareagował Nieślubny: „Wiesz, w muzyce funkcjonują twórcy, którzy nie napisali sami ani jednego dźwięku. Taki DJ xy nagrał kiedyś płytę, która w całości składa się z fragmentów utworów innych. I jest genialna!”.

Czy „Beksińscy. Portret podwójny” to genialna książka? Może. Czy Magdalena Grzebałkowska jest utalentowaną DJką? Na pewno!

Źródło fotografii: culture.pl


Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 42

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 42

Jesień dla miłośnika książek i literatury to bardzo emocjonująca pora roku. Dzięki temu łatwiej znieść tę okropną szarość za oknem. Miłego czytania!
  • We Frankfurcie odbywają się jedne z najważniejszych targów książki. Szczegółowe relacje, najciekawsze premiery a nawet menu tej imprezy znajdziecie na stronach Frankfurter Allgemeine Zeitung
  • The Guardian spytał się czytelników, jakie są ich ulubione biblioteki w Stanach Zjednoczonych. Artykuł nie tylko dla miłośników "zdjęcia tygodnia". 
  • Sztuka, fałszerstwa, ukryte symbole, kradzieże mogą być wdzięcznym tłem albo wręcz głównym tematem powieści. O związkach literatury i malarstwa możecie przeczytać na stronach The Guardian
  • Zaś na blogu LA Review of Books artykuł dlaczego Republika Francuska ma obsesję na punkcie kobiecych ubrań? 
  • Sympatycy twórczości Tove Jansson powinni rozważyć wizytę w Londynie. W galerii Dulwich do końca stycznia będzie można podziwiać jej liczne prace: rysunki, autoportrety czy pejzaże.

Zdjęcie tygodnia: Niemiecka Biblioteka Narodowa, Frankfurt nad Menem.
Źródło: goethe.de



Serce, Radka Franczak

Serce, Radka Franczak

Edward Weston, Akt, 1936 r.

Debiutancka powieść Radki Franczak, absolwentki łódzkiej filmówki, fotografki i reżyserki filmów dokumentalnych,  to całkiem dobra lektura. Główną bohaterką jest młoda dziewczyna, Wika, która wraz ze swoim chłopakiem wyrusza autostopem do Szwajcarii. Tam przede wszystkim zarabiają na studia i planowane wesele. Historia brzmi dla wielu trzydziestolatków znajomo, bo nawet jeżeli sami nie wyjechali za pracą, zrobił to pewnie ktoś z ich bliskich czy znajomych. I czytając „Serce” miałam wrażenie, że słucham opowieści koleżanki. Urzekającej prostotą, trochę takiej współczesnej powieści drogi, ale bez wyjątkowych, zapierających dech w piersiach przygód. Niestety czasami wkradała się do niej banalność, uproszczenia czy wręcz cytaty ze złotych myśli. 

Bardzo w tej powieści podoba mi się uwaga poświęcana kobietom. To one grają w niej pierwsze skrzypce: Wika, główna bohaterka, dla której Szwajcaria jest nie tylko podróżą w dal, ale też i w głąb siebie, jej matka, ciotka i siostra, a także starsze Robin i Shirley,  którymi opiekuje się podczas pobytu zagranicą. 

„Któregoś dnia, po południu, na stację wjechał, trąbiąc jak na wesele, czerwony mercedes, stary, długi van. Wysiadły z niego kobiety.
Wszystkie cztery były około osiemdziesiątki, miały długie, rozpuszczone włosy, w które powtykały różne tasiemki, kwiaty, opaski. Szły na bosaka, w wielobarwnych sukienkach, cienkich spodniach, spódnicach, zlewając się w jeden powiewający lekkością kolorowy obraz. Pokrzykiwały i machały do ludzi na stacji, witając się, jakby przybyły do swoich bliskich, głośnym śmiechem, żywotnością, wigorem odmieniając na chwilę to nijakie miejsce. (...)
Stałam i patrzyłam na nie. Wdychałam każdy ich ruch. Jeszcze w życiu nie widziałam tak pięknych starych kobiet. Nasze były raczej zawiedzione, raczej niezadowolone, surowe. Musiały odczuwać siebie jako rzeczy, stare rzeczy, których już nikt nie chce. (...)
Stare kobiety, które tutaj widziałam, były siłą, jak burza i wiatr, i słońce. Wydawało się, że potrafią być delikatne i zarazem mocne, że cieszą się tą chwilą bez oporów znacznie bardziej niż ja. Niż my. Nie ośmieszały ich wstążki, kolorowe ubrania (...)”

Radka Franczak świetnie też opisała odkrywanie przez Wikę cielesności, a właściwie ciała, swojego i cudzego. I to nie tylko w chwilach zachwytu, jak ta cytowana powyżej, ale też wtedy gdy ciało staje się ciężarem, przestajemy nad nim panować, gdy jest pomarszczone i brzydko pachnie. 

Jest też w tej książce z jednej strony podziw dla Zachodniej Europy, bogactwa i przepychu, tak charakterystyczny dla lat 90-tych. Z drugiej ukryta krytyka konsumpcjonizmu, manii posiadania przedmiotów bez znaczenia, i to wciąż nowych, które w zastraszającym tempie zasilają góry śmieci.

Wika nie jest niesamowitą literacką bohaterką i nie wiem czy ta książka przetrwa próbę czasu, ale dla kilku świetnych fragmentów warto ją przeczytać.  

Źródło zdjęcia: wsimag.com
Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 41

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 41

Wybaczcie mi to karygodne opóźnienie w prasówce, ale pochłonęło mnie życie poza internetem i bez komputera. Nie przedłużając oto kolejna porcja ciekawostek literackich.
  • Na Literary Hub opowieść o człowieku, który już w XVIII w. wymyślił tanie księgarnie. 
  • Salvador Dali napisał z żoną książkę kucharską. Będzie bestsellerem nadchodzącego Bożego Narodzenia. 
  • Jeżeli chcecie się porządnie rozerwać proponuję Wam quiz. Czy rozpoznacie autora po jego odręcznym piśmie?
  • Frankfurter Allgemeine Zeitung zastanawia się dlaczego to głównie mężczyźni są nominowani i wygrywają nagrody literackie, chociażby Deutscher Buchpreis.

Zdjęcie tygodnia Biblioteka Publiczna w Denver, filia.
Źródło: slantinteriors.com
Nobel dla Dylana - back to basics?

Nobel dla Dylana - back to basics?


Podoba mi się tegoroczny literacki Nobel. Podoba mi się to, że nie dostał go autor wielostronicowej powieści i podoba mi się to, że dostał go piosenkarz. Od dawna gdzieś tliło się we mnie przekonanie, że niektórzy „tekściarze” to poeci z krwi i kości. Mówiący językiem niewydumanym i zrozumiałym dla wielu, a jeszcze do tego w niezwykle przyjemnej dla ucha formie. Niedoceniani, zauważani przede wszystkim przez ludzi, którzy kochają muzykę. Ciekawe, że właśnie w tym środowisku, wśród artystów i dziennikarzy, Nobel dla Boba Dylana spotkał się ze zrozumieniem. I nie chodzi o to, że muzyce oddano to, co jej się należało, jak pisał Bartek Chaciński. Jest wiele innych nagród, które stworzone są by podkreślić ważną rolę muzyki. Chodzi o to, że osłuchani z Bobem Dylanem doskonale wiedzą, że jest średnim gitarzystą i takim sobie wokalistą, a siła jego twórczości tkwi właśnie w słowach. 

Oczywiście, że piosenki to nie poezja. Tak z czystej definicji i nie ma co na siłę udowadniać, że to jedno i to samo. Muzyka w piosence jest ogromnie ważna i osobiście sądzę, że teksty bez niej tracą. Czasami więcej, czasami mniej. Z Bobem Dylanem sytuacja jest wyjątkowa, bo jego teksty w większości bronią się  bez niej. To nie jest proste, tak operować słowami by stanowiły całość z muzyką, a jednocześnie mogły istnieć i bez niej.  Dylan pisze też wiersze i poematy, ale nie za to dostał Nobla. Dostał go za tę wielowymiarowość piosenkowych tekstów.  

Trochę przewrotnie moją ulubioną piosenką Boba Dylana jest „I’m not there”, utwór powstały w 1967 r. i niepublikowany przez lata. Ukazał się dopiero w 2007 r. na ścieżce dźwiękowej do filmu o tym samym tytule. Ponieważ sam Bob Dylan nigdy nie wykonał tego utworu na żywo, jego dokładny tekst pozostaje tajemnicą. W oryginalnym nagraniu ciężko rozpoznać niektóre słowa, prawdopodobnie dlatego, że Dylan improwizował. Piosenka ma więc w sobie wszystkie zalety i wady tekstu powstającego pod wpływem chwili. Pewien temat, nie do końca jasną historię, wręcz niekompletną, do tego powstałą z zabawy słowem i muzyką, ich dopasowaniem i niedopasowaniem. Dylan szuka znaczeń słów, daje się im prowadzić. I zostawia słuchacza z domysłami o czym tak właściwie śpiewa. O miłości, śmierci, zdradzie czy opuszczeniu? 

Moja ulubiona piosenka w moim ulubionym wykonaniu zespołu Sonic Youth. Ci którzy czytali „Dziewczynę z zespołu” zgodzą się ze mną, że akurat Thurston Moore może dokładnie wiedzieć, o czym jest ten tekst. ;)


Patrząc na dyskusję, która rozpętała się wokół Nobla, nie zdziwiłabym się, gdyby Dylan podśpiewywał sobie pod nosem „I’m not there”. On nie potrzebuje tej nagrody i jest sporo prawdy w internetowych żartach, że powinien ją dostać w odrębnej kategorii, po prostu za bycie Bobem Dylanem. Tradycyjna literatura potrzebowała pewnie tego Nobla bardziej. Szwedzka Akademia w jakiś sposób też, bo przynajmniej pozbyła się zarzutów, że nie nagradzają popularnych osób i są bandą skostniałych starców. Dla mnie ten Nobel jest potwierdzeniem, że trzeba mieć otwarte serce i umysł, słuchać i patrzeć, bo dobre teksty i ważne opowieści można znaleźć wszędzie. Niekoniecznie na papierze. 

P.S. Jedyne czego żałuję to że Bob Dylan nie jest kobietą. On albo któryś z pozostałych tegorocznych laureatów. 

Zdjęcie pochodzi ze strony rogerebert.com. Przedstawia aktorów grających w filmie "I'm not there" sześć postaci inspirowanych Bobem Dylanem.

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 40

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 40

W tym tygodniu gruchnęła wieść, kim jest Elena Ferrante. Artykuł opublikowany przez The New York Review of Books wywołał ogólnoświatową dyskusję i emocje od oburzenia po wzruszenie ramion. Nastroju nie poprawiły wieści ze Sztokholmu, a właściwie ich brak. Na kolejnego noblistę musimy poczekać do 13 października. A co poza tym?
  • Frankfurter Allgemeine Zeitung pisze o ciekawym e-booku, antologii tekstów młodych autorów, którzy oprócz liter wykorzystują wszystkie możliwości techniczne książki elektronicznej. Ciekawy pomysł, ale chyba nie do końca udany. 
  • W The New York Times recenzja jednej z książek nominowanych do Bookera "All that man is".
  • O Fanny Burney i jej pamiętnikach z XIX w. możecie poczytać w The Guardian. Virginia Woolf podobno powiedziała o niej "mother of the British fiction".
  • 40 okładek do "Frankensteina" doprowadzi Was do łez i histerycznego śmiechu. 
  • I na koniec odrobina sztuki, Guerrila Girls otworzyły w Tate Modern departament skarg. Jeżeli akurat jesteście w Londynie, możecie podzielić się swoimi troskami. 

Zdjęcie tygodnia biblioteka British Museum, Londyn, Wielka Brytania.
Źródło: bestourism.com



O autobiografiach sportowców

O autobiografiach sportowców

Jeżeli ktoś nie wie, jakim cudem wpadłam na pomysł czytania autobiografii sportowców wyjaśniam, że to wszystko wina Andre Agassiego. Na swoim koncie mam przede wszystkim książki o rugbystach, o których w Polsce za dużo się nie mówi. Nie będę Was więc zanudzać szczegółami o sporcie, ale opowiem o tym, jak takie książki są napisane i dlaczego daleko im do wybitności. Wpis jest bogato okraszony zdjęciami oraz informacyjnie video. Będzie też muzyka.

Andre Agassi „Open”

To pierwsza autobiografia sportowca jaka wpadła w moje ręce. Jeżeli czytaliście o niej same pochlebstwa, to są one prawdziwe. Jest naprawdę dobra. Nie jest tajemnicą, że sportowcy nie piszą autobiografii sami, ale we współpracy, najczęściej z dziennikarzami, którzy widnieją potem na okładce jako współautorzy (czasem drobnym drukiem). Nie w przypadku „Open”. J. R. Moehringer, którego Agassi zatrudnił do pracy nad książką stwierdził, że to w dużej mierze dzieło samego tenisisty i jego nazwisko nie powinno widnieć na okładce. Taaak, też pomyślałam, że to chwyt marketingowy, ale po kolejnych trzech autobiografiach wiem że nie. „Open” nie jest wybitnym arcydziełem, ale jest w miarę szczerą opowieścią o życiu Agassiego. Zawiera sporo anegdotek i ciekawostek z życia na korcie i poza nim. Czytelnik może też poznać trochę ciemniejszą stronę Agassiego, jego wyskoki jako nastolatka czy epizod z narkotykami.
Książka rozpoczyna się końcem, a kończy początkiem. Taki przewrotny zabieg Agassiego, chociaż nie jakiś wyjątkowo oryginalny. W autobiografiach często można spotkać takie klamry czasowe. Koniec to dla Agassiego ostatni profesjonalny mecz, jaki zagrał (i od jego opisu zaczyna opowieść), a początek to życie ze Steffi Graff i dzieciakami u boku. Wciąż z tenisem w tle, ale jako dodatkiem a nie głównym wypełniaczem. Pomiędzy tymi dwoma punktami rozpięte jest, mniej więcej chronologicznie, życie Agassiego, o którym opowiada w pierwszej osobie. To nadaje jego książce osobistego i szczerego tonu i sprawia, że czyta się ją ze sporym zainteresowaniem. Uwaga, jest w niej trochę słów uznawanych za brzydkie. Jest to też jedyna z książek wydana po polsku.
Przerywnik muzyczny: możecie nie kojarzyć rugby, ale Dr Beats już Wam pewnie coś mówi. Oto świetna reklama z bohaterem kolejnej biografii, z haką* napisaną specjalnie na to przedsięwzięcie: 

Richie McCaw „The real McCaw”

Kolejna autobiografia, po którą sięgnęłam to książka, która na polski nigdy nie zostanie przetłumaczona. Nie wiem czy ktokolwiek, kto nie interesuje się rugby mógłby przez nią przebrnąć. Nie zrozumcie mnie źle: to jest kopalnia wiedzy o samym Richiem, chyba najwybitniejszym zawodniku tej dyscypliny, o kulisach rugby w Nowej Zelandii, o pracy zespołowej, o psychologii sportu, technikach motywacji,  o All Blacks** itp., itd. O ile jednak „Open” jest po prostu dobrze napisane, o tyle w „The real McCaw” wyczuwa się pewną sztuczność. Dziennikarze, którzy współpracują ze sportowcami oprócz rozmów z nimi samymi, rozmawiają też z rodziną, przyjaciółmi, kolegami z drużyny. Głównie po to, by nadać autobiografii chociaż odrobiny obiektywizmu. Nie jestem do końca pewna czy to wina współpiszącego dziennikarza, ale miałam wrażenie, że niektóre z rozdziałów były wciśnięte na siłę, „bo trzeba ludziom powiedzieć coś więcej o Richiem”. Zdecydowanie bardziej podobały mi się te, gdzie czuć było, że jest to w pełni opowieść samego rugbysty. Oprócz sporej hermetyczności oba wydania (nowozelandzkie i światowe) grzeszą obrzydliwymi wprost okładkami. Wiadomo, Richie nie jest najprzystojniejszy, ale naprawdę aż tak źle nie wygląda!

Przerywnik wizualny: porównanie wołających o pomstę do nieba okładek autobiografii Richiego.
Źródło: goodreads.com

Jeżeli chodzi o konstrukcję to znowu mamy tu klamrę. Tym razem główną osią opowieści są Mistrzostwa Świata w Rugby i mecze z Francją. Książka rozpoczyna się od porażki Nowej Zelandii z reprezentacją trójkolorowych w 2007 r. a kończy zwycięstwem w 2011 r. Cztery lata to droga jaką przebywa nie tylko Richie, ale całe nowozelandzkie rugby, trenerzy, działacze, drużyny. Sporo można się dowiedzieć o kulisach ważnych decyzji. Samo życie Richiego poznajemy przy okazji, z licznymi retrospekcjami. Muszę przyznać, że podoba mi się takie podejście do tematu. Przynajmniej trochę przełamuje schemat chronologicznej historyjki.

Jonah Lomu „Jonah. My story”

To chyba najgorsza książka, więc napiszę o niej też i najkrócej. Szkoda, bo Jonah to wyjątkowa postać w historii rugby. Niezwykle utalentowany stał się pierwszą supergwiazdą tego sportu. Niestety choroba nerek uniemożliwiła mu długą karierę. Co gorsza zakończyła przedwcześnie jego życie. Jonah zmarł rok temu w wieku 40 lat. Jeżeli chodzi o konstrukcję to jego autobiografię można zaliczyć niestety do najnudniejszego rodzaju zwykłych chronologicznych opowieści. Jego życie było tak barwne, że wydawać by się mogło, że nie trzeba się uciekać do specjalnych sztuczek i klamr. Niestety, mimo że napisana w pierwszej osobie razi sztucznością. Nie pisał jej sam Lomu i czuć to w każdym zdaniu. Dodatkowo często głos zabierają osoby z otoczenia sportowca (wyodrębniony tekst, inna czcionka), co za pewne ma dodać z jednej strony obiektywizmu, z drugiej przełamać schemat, ale nie wypada to dobrze. Szkoda.

Przerywnik sportowy: jeżeli wydaje Wam się, że rugby to brutalny i głupi sport przypominający futbol amerykański to obejrzyjcie poniższy filmik. Jonah Lomu jako wirtuoz i supergwiazda:

Dan Carter „The autobiography of an All Black Legend”

Jeżeli chodzi o tę autobiografię, nie jestem i nie będę obiektywna. To pierwsza, na którą naprawdę czekałam, bo jej wydanie zapowiedziano, kiedy byłam już fanką rugby. W dodatku współautorem jest przemiły nowozelandzki dziennikarz sportowy, którego teksty czytam z ciekawością. Czy wymyślił coś ciekawego? Chyba tak. Po pierwsze trzeba podkreślić, że autobiografia Dana Cartera (DC) to jeden z tych przypadków, gdzie dziennikarz wziął na siebie większość trudów pracy. Książka powstawała w ciągu 2015 roku, w czasie gdy DC przygotowywał się do Mistrzostw Świata. Dużo trenował, przygotowania i mecze wiązały się z licznymi podróżami, a oprócz tego musiał znaleźć czas dla swojej rodziny: żony i dwójki synów. Panowie zdecydowali więc, że odkryją sporo z kulisów powstawania tej książki. Cały proces pisania jak i przygotowań do mistrzostw możemy śledzić w rozdziałach, które tworzą „pamiętnik ostatniego roku”. Opatrzone są konkretną datą, miejscem, w którym akurat był Carter i sposobem w jaki panowie się komunikowali. Dzięki temu możemy prześledzić drogę jaką pokonał sportowiec by móc zagrać na mistrzostwach, a potem poznać atmosferę i wszystko, co towarzyszyło mu podczas meczów grupowych aż do finału. Smaczku całości nadaje fakt, że w momencie tworzenia książki nie było wiadomo, jak skończy się ta historia, a sama końcówka powstawała na bieżąco. Dzisiaj już wiadomo, że happy end nastąpił a sam Dan Carter mocno do tego się przyczynił (za co wyróżniono go tytułem najlepszego zawodnika finału i całego roku 2015 r.). Pomiędzy wpisami z pamiętnika znajdziemy całkiem zwyczajne, ułożone chronologicznie opowieści z życia sportowca od najmłodszych lat do tego wymarzonego zwieńczenia kariery w drużynie All Blacks. Porządnie napisane, ale raczej dla fanów rugby. 

Na koniec wsparcie estetyczne: Dan Carter na meczu z Argentyną, czerwiec 2015, Christchurch.
Źródło: pinterest.com
 

No dobrze, ponudziłam Wam o sporcie, o którym mało kto słyszał i co z tego wynika. Jeżeli chodzi o książki to okazuje się, że całkiem sporo.
Przede wszystkim skoro autobiografii sportowcy nie piszą sami, bardzo ważne jest, kto im w tym pomaga. Opisałam tu przykłady z Nowej Zelandii, ale zwłaszcza w Ameryce ogromne znaczenie ma nazwisko dziennikarza. I nie chodzi tu tylko o styl, ale także o formę a nawet i treść. Niektórzy bardziej skupiają się na karierze, niektórzy na życiu prywatnym.
Poza tym, to nie są arcydzieła. Ba, to często nie są nawet dobre książki. Trzeba więc sięgać po nie z rozwagą, albo po te naprawdę dobre (jak „Open”), albo po te z których chcemy się czegoś dowiedzieć (jak moje lektury o rugbystach).
Ważne jest też, w jakim momencie kariery jest portretowany sportowiec. Po pierwsze dlatego, że autobiografia dwudziestokilkuletniego piłkarza nie będzie nigdy stanowiła zamkniętej całości. Po drugie, Ci, którzy skończyli karierę mogą poświęcić pisaniu więcej czasu. I siłą rzeczy mają większy dystans do tego, co ich spotkało, co moim zdaniem może książce tylko pomóc.
I na koniec, autobiografia to raczej nie jest pole do eksperymentów formalnych. Ciężko wymyśleć oryginalny sposób opowiadania historii, w których chronologia jest bardzo ważna. Często też takie eksperymenty są po prostu nieudane (jak np. u Jonah Lomu). Zauważcie też, że jeżeli chodzi o okładki to panuje tu wręcz śmiertelna nuda. Musi być zdjęcie bohatera en face.
Wychodzi na to, że o autobiografiach nie mam najlepszego zdania. Pozostaję jednak niepoprawną optymistką i wierzę, że przeczytam jeszcze jakąś, która naprawdę mi się spodoba. Może Rogera Federera?

*haka – tradycyjny taniec Maorysów wykonywany w różnych sytuacjach, najbardziej znana jest jej wojenna wersja wykonywana przed bitwą, jej celem było zastraszenie przeciwnika, zademonstrowanie siły i determinacji; dzisiaj hakę wykonują drużyny sportowe przed meczami, może też być elementem honorowego powitania ważnych gości, uczczenia wydarzeń, uznania osiągnięć. Często wykonuje się ją podczas pogrzebów.

** All Blacks – zwyczajowa nazwa reprezentacji Nowej Zelandii, historia jej powstania jest długa i mocno związana z samą dyscypliną nie będę więc nią zanudzać. Dość powiedzieć, że kolor strojów rugbystów nie jest tu bez znaczenia. 

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 39

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 39

Dzisiaj zostanie przyznana po raz dwudziesty Nagroda Nike. W finale, co się bardzo rzadko zdarza, nie ma powieści. Kto więc wygra? Może znowu czas na tomik poezji? Czekanie na werdykt możecie sobie umilić cotygodniową prasówką:
  • W miniony poniedziałek Michel Houellebecq odebrał w Berlinie nagrodę im. Franka Schirrmachera. Z tej okazji Frankfurter Allgemeine Zeitung opublikowało okolicznościowe artykuły, w tym podziękowania, które wygłosił laureat odbierając nagrodę. Nawet jeżeli nie znacie niemieckiego, zajrzyjcie do artykułów. Michel się uczesał!
  • Dzisiaj rozpieszczam czytelniczki i czytelników bloga i tym, którzy kochają Czechy podrzucam bardzo ciekawy wywiad z Ivanem Klimą
  • A na koniec coś wyjątkowo miłego dla oka, przepiękne zdjęcia z lotu ptaka, a właściwie z kosmosu

Zdjęcie tygodnia: Biblioteka i dom gościnny Hemmelig Rom, stan Nowy Jork.
Źródło: mashable.com


Przeprawa. Moja podróż do pękniętego serca Syrii, Samar Yazbek

Przeprawa. Moja podróż do pękniętego serca Syrii, Samar Yazbek

Imranovi, Massacres Ahead, 2013 r. “Signs are put on the roads for your safety”

Skończyłam czytać książkę Yazbek we wtorek 13 września. Pamiętam tę datę dokładnie, gdyż tamtego ranka ze zdziwieniem śledziłam serwisy informacyjne, które obwieszczały, że mimo kilku incydentów zawieszenie broni w Syrii ogłoszone w poniedziałek po południu wciąż się utrzymuje. Kręciłam głową z ogromnym niedowierzaniem i jednocześnie nadzieją. Chciałam, pewnie jak wielu, wierzyć, że niemożliwe jest możliwe. Dzisiaj już wiadomo, że z kolejnej próby rozwiązania konfliktu i pomocy ludności cywilnej nic nie wyszło. Jeżeli chcielibyście zrozumieć trochę lepiej dlaczego, warto sięgnąć po „Przeprawę”.

Książka Samar Yazbek ma kilka niezaprzeczalnych zalet. Po pierwsze, jest przepięknie wydana. Minimalistyczna okładka, miły w dotyku papier, wygodny format, nawet czcionka, wszystko sprawiało, że trzymałam tę książkę w ręku z ogromną przyjemnością. Po drugie, wstęp autorstwa Piotra Balcerowicza wyjaśniający sytuację polityczną w Syrii, co się stało w 2011 r., dlaczego z pokojowych demonstracji rozpętała się wojna (praktycznie światowa), jakie interesy mają rozliczne grupy i państwa zaangażowane w konflikt i wiele innych kwestii. Na czterdziestu paru stronach dostajemy podstawową wiedzę, pełną faktów, ale podaną w tak przystępny sposób, że powinna to być lektura obowiązkowa dla każdego. Niby można czytać reportaż Yazbek bez wstępu Balcerowicza, ale jeżeli miałabym wybierać to zrobiłabym raczej na odwrót. 

O tym, jak cenny jest wstęp Piotra Balcerowicza, niech zaświadczy poniższy filmik. Ręka do góry, kto zrozumiał po pierwszym obejrzeniu, o co w tym chodzi?

Po trzecie, „Przeprawa” to opowieść Syryjki, spojrzenie na konflikt oczami kogoś, kto wychował się w kraju obecnie ogarniętym wojną i kogoś, kto wciąż kocha tamte ziemie i ich mieszkańców. Nie sądzę, by ktokolwiek z opisujących konflikt obcokrajowców był w stanie przedstawić to w podobny do Yazbek sposób. Autorka, pisarka i dziennikarka, została zmuszona do opuszczenia Syrii w 2011 r. Wracała do swojego kraju trzykrotnie po wybuchu zbrojnego konfliktu. Zaangażowała się w lokalne projekty wspierające przede wszystkim kobiety w osiągnięciu jakiejkolwiek samodzielności czy edukację dzieci. Ten czas poświęciła także na rozmowy, które niczym Szecherezada opowiada nam w „Przeprawie”. Nie napisała zwykłego reportażu czy analizy, jej historie są przepełnione emocjami, bólem, gniewem, buntem czy bezsilnością. Yazbek przekazuje nam opowieści, które powierzyli jej inni. Dzięki temu widzimy jak ostatkami sił niektórzy próbują prowadzić normalne życie i jak ponoszą w tym klęskę. Oprócz historii zwykłych ludzi, dostajemy też rozmowy z bojownikami czy dowódcami walczących oddziałów. Yazbek była też świadkiem porwania dziennikarza Marcina Sudera, co polskiemu czytelnikowi dobitnie przypomina, jak brutalny to konflikt. 

Autorka już na samym początku uprzedza, że nie będzie w stanie zachować chronologii czy wszystkich zależności przyczynowo-skutkowych. Z jednej strony powoduje to zamęt, czasem można się pogubić, gdzie, kiedy i po co autorka jedzie i co właściwie robi (np. jedzie do szpitala ze znajomymi bojownikami, bo mają być tam potrzebni, po czym opisuje jak szwenda się bez celu wśród łóżek rannych). Z drugiej strony, da się mimo wszystko zauważyć, jak z każdą kolejną podróżą sytuacja się pogarsza: konflikt się zaostrza, coraz trudniej jest prowadzić chociaż szczątkowe normalne życie, obecność autorki zaczyna stanowić zagrożenie dla tych, którzy jej pomagają, (także dlatego, że jest kobietą), a dodatkowo w jej kraju coraz więcej jest obcych, ekstremistów, którzy de facto zawłaszczają Syrię.

Mimo ogromnych zalet, „Przeprawa” nie jest książką idealną. Jest świetna tam, gdzie autorka daje świadectwo, opowiada nam historie innych czy relacjonuje rozmowy z walczącymi (wstrząsający wywiad z dowódcą Ahrar Latakii). Niedomaga tam, gdzie Yazbek spisuje swoje myśli. Robi to często topornie i bardzo infantylnie. Zdecydowanie nie jest autorką, której wrażliwość przemawia do mnie w 100%. 

„Przeprawa”, jeżeli przeczytacie ją z uwagą, dostarczy Wam ogromnej dawki wiedzy, ale i pozbawi wielu złudzeń. Pozostawi z gorzkimi pytaniami czy Syria w ogóle jeszcze istnieje i jaką przyszłość ma przed sobą ten region i jego mieszkańcy. Nawet jeżeli nie jest to łatwa i przyjemna lektura, nawet jeżeli (tak jak mnie) będzie Was trochę irytował styl autorki, to czas, który jej poświęcicie, nie będzie stracony.

Przeprawa. Moja podróż do pękniętego serca Syrii, Samar Yazbek, tłum. Urszula Gardner, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2016. 

Źródło zdjęcia: artrepresent.com, zajrzyjcie na tę stronę po więcej!
Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 38

Dookoła książek i nie tylko - prasówka nr 38

W minionym tygodniu media jednym z najważniejszych newsów uczyniły rozstanie pewnej amerykańskiej celebryckiej pary. A przecież wydzrzyło się tyle ważniejszych i ciekawszych rzeczy! Sprawdźcie sami:
  • We Francji jesienią ksiażkoholicy szaleją. Na czym polega wielki powrót możecie poczytać u  Cocteau & Co. a Frankfurter Allgemeine Zeitung dorzuca kilka szczegółów dotyczących konkretnie obecnego roku. 
  • Jesień to także sezon nagród. W Niemczech ogłoszono sześcioro finalistów Deutscher Buchpreis.  
  • The New York Times pisze o przepięknej książce "The Face of Britain" i próbuje odpowiedzieć na pytanie, jaka właściwie jest ta twarz.  
  • Zaś The Guardian twierdzi, że ostatnio to kobiety wygrywają nagrody dla książek naukowych. To chyba dobrze?
  • Na koniec zostawiam Was z artykułem o dyskusji na temat czytania i e-czytania w Stanach Zjednoczonych. Znajdziecie w nim też sporo linków do artykułów, które w połowie września hucznie ogłosiły, że papierowe książki jeszcze nie umarły. 

Zdjęcie tygodnia biblioteka Uniwerstytetu Coimbra w Portugalii.
Źródło: visit.uc.pt

W pustyni i w puszczy, Henryk Sienkiewicz

W pustyni i w puszczy, Henryk Sienkiewicz

Dawno, dawno temu w początkach bloga trafiłam na dyskusję u Pyzy i zadeklarowałam, że przeczytam „W pustyni i w puszczy”. A właściwie dużo więcej, zobowiązałam się, że będę tej książki bronić. Nadszedł więc ten czas! 

Na początek kilka kwestii technicznych. Postanowiłam książkę odsłuchać a nie przeczytać. Dlaczego? Po pierwsze szkoda mi było czasu, który miałam na czytanie na sięganie po lekturę, którą znam. Po drugie, chciałam na dobre rozpocząć swoją przygodę z audiobookami. Ogólnie eksperyment był średnio udany. Przekonałam się, że można słuchać książek podczas spaceru, zakupów czy gotowania. Niestety audiobook z Wolnych Lektur nie jest zbyt dobry, więc trochę odebrał mi z przyjemności powrotu do szkolnej lektury. Nie polecam, uważam, że można to zrobić lepiej.

Należałoby teraz przejść do sedna czyli chwalenia jak dobre jest „W pustyni i w puszczy”. Ale zanim to zrobię, wyjaśnię jeszcze jedną ważną kwestię. Nie da się tej powieści Sienkiewicza czytać w 2016 roku jedynie jako przygodówki dla dzieci. Zamykanie oczu na pochwałę kolonializmu, a przede wszystkim imperializmu Wielkiej Brytanii (jest dobra na wszystko! a zauważyła to nawet komunistyczna władza i wycofała tę lekturę ze szkoły w latach 50-tych) czy usprawiedliwianie rasistowskich opisów Arabów i czarnoskórych rdzennych mieszkańców Afryki (są głupsi od czternastoletniego białego chłopca) byłoby zaklinaniem rzeczywistości i wielkim nieporozumieniem. A nie o to mi chodzi. Nie zamierzam jednak rozpisywać się tutaj nad tymi kwestiami, od początku wiedziałam, że są one dla mnie nieakceptowalne i zastanawiałam się czy jest w tej książce coś poza tym. (Uwaga na wirtualnym marginesie: swoją drogą to ciekawe, że Sienkiewicz pochodzący z kraju, który na przełomie XIX i XX w. nie istniał, nie zauważył żadnych podobieństw w powstaniu mahdystów przeciwko Egiptowi i Wielkiej Brytanii). 

Ben Enwonwu przy jednej ze swoich najważniejszych rzeźb, wizerunku Królowej Elżbiety II. Zwróćcie uwagę na lekko powiększone usta czy bardziej zaokrąglone rysy monarchini. Piękność według afrykańskich standardów.
Źródło: bbc.co.uk


„W pustyni i w puszczy” to przede wszystkim dobrze skonstruowana powieść. Głównymi bohaterami są dzieci, a tak naprawdę czternastoletni Staś Tarkowski. Przygody jego i Nel są ekscytujące i w dużej mierze prawdopodobne. Oczywiście Sienkiewicz czasami przesadza, np. gdy Staś nawet ryzykując życie Nel i swoje nie wyrzeka się wiary katolickiej. Ale też nie przesadzajmy z krytyką, nie on pierwszy i nie jedyny opisywał w ten sposób ideał Polaka patrioty. Moim ulubionym fragmentem książki był i pozostał ten, gdy dzieciaki mieszkają w baobabie Krakowie. Marzenie by kiedyś takie drzewo zobaczyć na żywo nie straciło na atrakcyjności mimo upływu lat. Sporo też jest w powieści uroczych scen, jak zabawy Nel ze słoniem czy Sabą. Dzieciaki wychodzą obronną ręką z niebezpiecznych sytuacji, przy tym odkrywają tyle niezwykłych rzeczy. Nie wiem jak Wam, ale mi w dzieciństwie marzyły się bohaterskie wyczyny, wymagające odwagi i pełne niesamowitości. Po latach oczywiście trudno mi było się identyfikować z Nel czy ze Stasiem, ale gdybym miała mniej lat na karku, czemu nie.

Bezsprzecznie głównym bohaterem „W pustyni i w puszczy” jest Staś. To on jest odważny, snuje plany wycieczek i ucieczek, opiekuje się Nel, organizuje podróże, dowodzi, uczy. Jest wykształcony, błyskotliwy (w rozmowach z dorosłymi jest często jedynym, który zadaje sensowne pytania) i empatyczny. Trochę zbyt idealny nawet biorąc pod uwagę, że jest bohaterem powieści dla młodszych czytelników. Zastanawiała mnie też ogromna czułość, jaką budzi w nim Nel. Czy czternastoletni chłopcy przeżywający przygodę życia potrafiliby się wręcz zakochać w ośmioletniej dziewczynce? Zresztą uważam, że Staś ma trochę za dużo cech dorosłego Polaka patrioty, ale biorąc pod uwagę Sienkiewiczowskie zacięcie do pokrzepiania serc, specjalnie się temu nie dziwię. (Do łez rozbawił mnie fragment, gdy Stasiu zastanawiał się czy by nie odbudować Polski w Afryce albo stworzyć wojska z Afrykańczyków i wyzwolić ojczyznę). 

Mała Nel nie jest równorzędną partnerką. Nic dziwnego w końcu ma raptem osiem lat i rozpieszczana była przez swojego ojca do granic możliwości. Ogromnie wymowna jest jedna z pierwszych scen powieści, kiedy to panowie Tarkowski i Rawlison siedzą wieczorem w domu i oddają się ulubionemu zajęciu czyli rozmawianiu o dzieciach. (Taka patchworkowa rodzina?) Zachwycają się mądrością i elokwencją Stasia i anielską urodą Nel. Od dziewczynki nie wymaga się nic poza tym, żeby była, pięknie się uśmiechała i radowała serca innych. Nie uważam jednak, żeby Nel sama w sobie była jakąś okropną kobietką. Została wychowana na księżniczkę i jako ośmioletnie dziecko (bo ona jest przede wszystkim dzieckiem) nie wie jeszcze na co ją stać, to nie jest jeszcze czas buntu i nic dziwnego, że używa znanych sobie środków do osiągnięcia własnych celów (płacz). Ośmioletni chłopcy, może w płacz nie zawsze uderzą, ale krzykiem czy piskami nie jedno potrafią wymóc na starszych. Jeżeli Nel manipuluje, to robi to jak każde dziecko w jej wieku.

Vision of the tomb, obraz sudańskiego artysty Ibrahima El-Salahiego. 
Źródło: tate.org.uk

O postaciach drugoplanowych zbyt dużo a zwłaszcza dobrego napisać się nie da. Prawie wszyscy są jedynie tłem dla bohaterskiego Stasia. Afrykańczycy i Arabowie są od niego głupsi, nawet lojalny Kali musi zasięgać u niego rad, co robić jako król, a spotykani Anglicy czy tatusiowie bez przerwy rozpływają się nad zaletami jego charakteru. Drugoplanowe postaci kobiece pojawiają się na krótko i nie poświęca im się zbyt dużo czasu.

Czy jest jeszcze coś ciekawego w tej powieści? Nie jestem ekspertem i niewykluczone, że Sienkiewicz popełnił wiele błędów, trzeba jednak przyznać, że sporo miejsca poświęca faunie i florze Afryki. Staś i Nel są ciekawskimi dzieciakami i z uwagą obserwują, co się wokół nich dzieje. Obserwują zwierzęta, które spotykają na swojej drodze, podziwiają krajobrazy, korzystają z tego, co przyroda może im zaoferować. Podoba mi się, że Staś ma sporą wiedzę geograficzną, którą stara się wykorzystać w praktyce bądź zweryfikować. 

Miałam chwalić „W pustyni i w puszczy” ale panegiryk żadną miarą z tego wyjść nie chciał. Jest to powieść z elementami, które dorosłego człowieka w 2016 roku mają prawo irytować. Nie mogę się też zdecydować czy powinna być lekturą, czy nie. Czyta się ją nieźle. Kiedy próbowałam przypomnieć sobie czy zrobiła na mnie jakiekolwiek wrażenie, gdy czytałam ją w podstawówce, nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy. Z pewnością nie jest to książka, która w jakikolwiek sposób ukształtowała moje postrzeganie świata. Ot, taka trochę trącąca myszką opowieść o przygodach dzieci w Afryce. 

Copyright © 2016 Niekoniecznie Papierowe , Blogger